Plany na długi majowy weekend

Długi majowy weekend jest w tym roku niestety dość krótki, ale to nie powód, żeby go zlekceważyć, zaniedbać czy zmarnować 🙂 Postanowiłam wybrać się w tym czasie w Kotlinę Kłodzką, zastanawiam się tylko cały czas czy jechać samochodem czy pociągiem… Samochodem niewątpliwie będę bardziej mobilna no i nie ma problemów z bagażem. Można wziąć więcej garderoby (bardziej zróżnicowanej), bo i pogoda niepewna (przynajmniej zdaniem meteorologów). Natomiast pociągiem lepsze widoki. Pamiętam, że jechałam kiedyś do Kłodzka pociągiem z Wałbrzycha. Cudna trasa, piękne widoki – góry, lasy; po drodze mija się dwa czy trzy tunele i kilka imponujących wiaduktów (znaczy pociąg jedzie po tych wiaduktach). Moja siostra aż się bała 🙂 Było świetnie. Korci mnie, żeby znowu tak pojechać. Z drugiej strony w ten sposób zobaczę mniej… Osiołkowi w żłoby dano… Pocieszające jest to, że osiołek ma zamiar dobrze się bawić bez względu na to ile zobaczy.

Tak czy inaczej chciałabym spędzić trochę czasu w Kłodzku i zwiedzić twierdzę. Chciałam się wybrać do Jaskini Niedźwiedziej, ale właśnie się dowiedziałam, że tam trzeba wcześniej rezerwować bilety i że chyba już za późno. Będę dzwonić jutro. Może akurat uda się jeszcze kupić… Całość „wyprawy” jeszcze muszę czasowo dograć, bo mam w planach Kompleks Osówka, Szczeliniec i Kudowę, Lądek Zdrój (chciałabym zobaczyć w końcu na żywo ten kryty most), być może Kaplicę Czaszek (do dogadania, bo jedziemy grupą i niektórzy powiedzieli, że ich noga w takim miejscu nie postanie), Wambierzyce i Złoty Stok – a konkretnie kopalnię złota w Złotym Stoku 🙂 To tylko część atrakcji tego regionu, a i tak obawiam się, że nie uda nam się wszystkich „oblecieć”. Ale nic straconego, na początku czerwca będzie kolejny długi weekend, i to dłuższy od majowego 🙂 Może wtedy nadrobię to, czego nie uda mi się zobaczyć w maju.

Po weekendzie

Realizując (w bardzo ograniczonym zakresie) moją ostatnią ochotę na podróże, wybraliśmy się w weekend do rodziny. Miałam ochotę na odwiedziny i pojeżdżenie na rowerze po górkach (bo tydzień wcześniej siostra narobiła mi ochoty opowiadając o swoich przejażdżkach). Już wyjeżdżając z domu nabrałam wątpliwości czy to na pewno TEN weekend, bo było chłodno, pochmurno i padała mżawka. W połowie drogi, kiedy zaczęło padać, upewniłam się, że trzeba było przełożyć wyjazd o tydzień (prawdopodobnie tyle wystarczy dla poprawy pogody, bo już dziś jest o niebo lepiej), ale gdy dojechaliśmy na miejsce w naszych wiosennych butach i ciuchach, zrobiliśmy wielkie oczy. Panowała gęsta mgła, a po chwili zaczął prószyć śnieg: mokry, ciężki, pod którym uginały się krzewy i drzewa iglaste. Ech, to moje szczęście do podróży. Posiedzieliśmy za to w ciepłym domku i pogadaliśmy. Przy okazji wyszło moje ostatnie roztrzepanie – na komodzie w przedpokoju została torba z książkami, które miałam oddać i – co gorsza – z moją bielizną nocną. Dobrze, że to tylko jedna noc. Muszę się postarać i bardziej profesjonalnie zorganizować wyjazd na długi majowy weekend 🙂

Ochota na podróże

Wiosna, wiosna, wiosna 🙂 Ilekroć spoglądam przez okno na tę piękną pogodę, mam ochotę wsiąść do auta i wybrać się na wycieczkę. Jakoś ciężko wysiedzieć przy biurku i jeszcze skupić się na pracy. W taką pogodę uwielbiam podróżować. Mogłabym objechać Polskę dookoła 🙂 Pojechać najpierw do Krakowa, pochodzić po Rynku, po Wawelu i wzdłuż Wisły, zjeść coś dobrego w Jamie Michalika; wieczorem pojechać do Zakopanego, pochodzić po Krupówkach, wziąć nocleg w Zakopanem, a na drugi dzień wybrać się nad Morskie Oko albo do Doliny Kościeliskiej (żeby się nie przemęczać), później pojechać do Zamościa (bo wybieram się tam od kilkunastu lat, ale jakoś dojechać nie mogę), następnego dnia do Białegostoku odwiedzić D., a później jeśli jeszcze nie będę miała dość siedzenia za kółkiem – do Trójmiasta i do domu. W zasadzie w ciągu powiedzmy tygodnia można objeździć różne miejscowości i zrobić sobie fajną wycieczkę 🙂 Tylko, że akurat wielu kontrahentów obudziło się z zimowego snu, nasze szefostwo też, więc o urlopie można pomarzyć. Tym bardziej, że rozpoczął się u nas sezon grypowy, dużo osób uparcie przychodzi do pracy kaszląc i smarkając, i tylko patrzeć jak wszyscy się rozchorujemy. W każdej kolejnej pracy dziwi mnie to, że ludzie potrafią przychodzić schorowani do pracy, a szefostwo na to nie reaguje. Przecież to narażanie innych, a poza tym żenada takim zachrypniętym głosem (jak po ostrej imprezie) rozmawiać z kontrahentami.

Trzeba pomału chować do szafy zimową odzież i buty i wyciągać wiosenne, lżejsze. Już się nie mogę doczekać, zwłaszcza cieńszych kurtek i płaszcza (bo jako zmarzluch nadal chodzę w zimowych), bo w wiosenno – jesiennych botkach przechodziłam niemal całą zimę.

Wiosennie po świętach

Święta, święta a po …

Święta, święta a po świętach został mi tłuszczyk. Niestety nie w lodówce tylko na ciele, więc nie jest tak łatwo się go pozbyć. Dziś pogoda przednia, niebo lazurowe, aż chciałoby się wskoczyć w dres i iść pobiegać, tyle że ja biegać nie lubię odkąd mam problemy z kręgosłupem. Ale coś z sobą zrobić trzeba. Może więc jakieś mniej obciążające ćwiczenia na świeżym powietrzu, albo chociaż przy otwartym oknie… Trzeba, koniecznie trzeba, bo tak już mam, że każdy dodatkowy kilogram odczuwam i jakoś tak mi ciężko i nieprzyjemnie. A najgorsze jak człowiekowi ciasno we własnych ciuchach; wtedy dochodzi dodatkowy dyskomfort, więc nie ma bata, trzeba wrócić do wcześniejszej wagi, która co prawdy daleka była top modelkom, ale stanowiła złoty środek pomiędzy tym co by się chciało mieć, a tym co można biorąc pod uwagę uwielbienie dla jedzonka.

Dziś sąsiadka mówiła, że jej krokusy i narcyzy zakiełkowały. I znów zamieszanie w pogodzie i wiosna w styczniu…

Będzie urlop :)

Yes, yes, yes 🙂 Mam zatwierdzony urlop od 23 grudnia do 2 stycznia, czyli w praktyce do 5 🙂 Wzięłam tylko 6 dni urlopu a mam wolne prawie 2 tygodnie – bez poniedziałku przedświątecznego, bo zawsze wtedy „coś się musi urodzić”, więc zapewne i tak by było wydzwanianie, albo i konieczność podjechania do pracy czy chociaż posiedzenia przy kompie, co w rezultacie nie miałoby większego sensu. Tak czy inaczej w przedświąteczny weekend wysprzątam mieszkanie, a od 23 będzie pieczenie i gotowanie, a później wielkie odpoczywanie i imprezowanie aż do 5. Co prawda mogłabym wziąć 5. też wolne, ale zapewne będzie luźna, zaspana atmosfera, a poza tym inni też chcieli. Ciekawe czy da się jeszcze zaklepać miejsce w jakimś przyzwoitym cenowo pensjonacie w górach, na terminy poświątecznie-sylwestrowe… Co prawda nad morzem też by mogło być ciekawie w zimie (nigdy nie byłam, ale zawsze chciałam się wtedy wybrać), ale małe miejscowości pewnie są wtedy „wymarłe”, a w większych zapewne już będą zajęte pokoje. Sopot, Gdańsk czy Gdynia mogą być nie na moją poświąteczną kieszeń (zwłaszcza w Sylwestra), a Kołobrzeg czy Świnoujście… hm… nie wiem. Póki co cieszę się przyszłym wolnym.

Dziś w szkole dyskoteka andrzejkowa. Dzieciaki robiły dekoracje i szykowały stroje. A my może otworzymy kupione wczoraj winko. Ostatecznie to Beaujolais Nouveau, więc nie może stać 🙂

Jesień

Mamy już połowę października, a ja ciągle jakoś nie mogę „wbić” się w rutynę i codzienną codzienność. Może wpływ na to ma również moje chroniczne przeziębienie… Ledwo uda mi się wyleczyć, to ktoś inny przywlecze coś do domu albo spotkam się z kimś chorym i znowu mnie łapie. A później siedzi człowiek zakatarzony, kaszląco – kichający, z bólem głowy i nie może się pozbierać… Ech, ta jesień.

Początek września

Wakacje – jak zawsze – minęły szybko i powróciliśmy do standardowego trybu życia podzielonego na dwie części: część „pracującą” – od poniedziałku do piątku, kiedy to na nic nie ma czasu, a jednak niemal wszystkie plany da się zrealizować i część weekendową – kiedy to jest sporo wolnego czasu, można przyjemnie dłużej pospać, za to zwykle nie da się zrealizować wszystkich planów; co tam, dobrze jest, kiedy przynajmniej część z nich wypali. Wakacje upłynęły nam dość chaotycznie, bo albo gdzieś wyjeżdżaliśmy, albo przyjeżdżaliśmy, albo dzieciaki wyjeżdżały, albo je wywoziliśmy do rodziny, albo rodzina przyjeżdżała do nas. Taki wakacyjny standard w zasadzie. Nie było za dużo czasu na zajmowanie się domem, co dotarło do mnie ostatnio. Siedziałam sobie i robiłam listę zakupów szkolnych, odruchowo gapiąc się w okno, aż w końcu zobaczyłam, że jest po prostu straszliwie brudne. Umyłam więc wszystkie po kolei i na nasze finansowe nieszczęście (jak stwierdził Ukochany), zabrałam się za porządkowanie kuchni. Nieszczęście to polegało natomiast na tym, że dość chaotycznie dobieram wyposażenie kuchni, pewnie jak niejedna gospodyni. Jak coś mi się spodoba i stwierdzę, że do tego czy innego dania/ciasta/czegoś tam się przyda, to biorę. W ten sposób uzbierałam dość pokaźną kolekcję gratów, które później szkoda wyrzucić choć są niepotrzebne, nieprzydatne, czasem wątpliwej jakości. Będąc w amoku sprzątania, postanowiłam wyrzucić zbędne rzeczy, ewentualnie schować je do pudeł i wynieść do komórki. Na pierwszy ogień poszły uszczerbione kubki i talerze, których zawsze szkoda wyrzucić, choć wstyd używać (ostatecznie to żadne zabytki). Do pudła poszedł natomiast m.in. ekspres do kawy, który robi co prawda smaczną kawę, ale w dużych ilościach i nigdy nie chce nam się go włączać. Zresztą Ukochany woli kawę rozpuszczalną. W zamian przejrzałam kawiarki elektryczne, takie na jeden kubek kawy i jedną już zamówiłam. Uwielbiam kawę zaparzoną ze świeżo zmielonych ziaren kawy. Te nowe wydatki związane z „doprowadzeniem kuchni do porządku” to właśnie to finansowe nieszczęście. Następne w kolejności będą noże. Chcę kupić komplet, bo obecnie mam zbieraninę pochodzącą z naszego starego kompletu nie najlepszej jakości – te które przetrwały i nie zostały wymienione, kilka noży ceramicznych i kilka stalowych, acz kupowanych pojedynczo. Muszę to zdecydowanie ujednolicić. Do tego chciałabym dobrać nożyczki fiskars – do różnych zastosowań, a zwłaszcza do drobiu. Należałoby też wymienić ręczniczki kuchenne, ściereczki i podkładki na stół. Ech. Dużo tego, pewnie w połowie znajdą się inne „niezbędne” wydatki i część pozostanie jak jest, ale przynajmniej kazałam Ukochanemu pilnować mnie i nie pozwalać kupować wszystkiego co mi wpadnie w oko. On w tym jest dobry 😉 Obyśmy się trzymali planu, to porządek wcześniej czy później będzie zrobiony.

Zalew w Zagórzu Śląskim – moje wakacyjne rozczarowanie

To moje największe …

To moje największe rozczarowanie tegorocznych wakacji. Kiedyś tam byłam na kajakach. Było całkiem sympatycznie. Zalew jest między górami. Można stamtąd dojść do Zamku Grodno. Cisza, spokój, sielska atmosfera. Można pochodzić po zaporze, przejść się mostem wiszącym (i nieźle się kołyszącym). Ostatnio po kilku latach pojechaliśmy tam znowu. Woda – JEDEN WIELKI SYF: śmierdząca, cała pokryta warstwą gnijących traw, butelek i innych śmieci. Oczywiście zakaz kąpieli, mimo wydzielonego kąpieliska (w którym nota bene mnóstwo osób się kąpie; osobiście bym się bała, bo to ryzyko dla zdrowia a może i życia). Jest tam wypożyczalnia kajaków i rowerków wodnych, a jakże. Drogie to jak cholera. Jak sobie te rowerki pływają, to wygląda jakby jeździły, bo tafla nie wygląda na wodę, tak jest zanieczyszczona. Co więcej komercja na całego. Nie wiem jak to się stało, ale właścicielowi dużego pensjonatu i działki nad zalewem sprzedano most wiszący (!!!) przez zalew, no i teraz jest otwarty tylko do 19:00, a za przejście trzeba zapłacić 2 złote!!! Gdyby więc po 19:00 ktoś zszedł tą drogą z zamku, to żeby się dostać na drogę publiczną, będzie musiał robić kilka kilometrów przez zaporę. Chore!!!

A wisienką na torcie jest to, że ten Zalew to ujęcie (choć zdaje się rezerwowe) wody pitnej dla Świdnicy. I jak tam byłam ostatnio, obowiązywał w ogóle zakaz kąpieli… Bon appetit, Świdnico.

Robię chleb :)

Postanowiłam w końcu upiec chleb. Wielu znajomych piecze i jest tym zachwyconych: i jeśli chodzi o ilość pracy (level: łatwe) i sam czas, jaki trzeba poświęcić na zrobienie ciasta, jak i jeśli chodzi o smak (podobno cudowny w porównaniu do „sklepowego”). Większość pierwsze kroki ma już dawno za sobą i teraz ćwiczą wypiekanie chlebków na zakwasie. Ja postanowiłam zacząć od chleba na drożdżach. W zasadzie postanowiłam już dawno: kupiłam mąkę pszenną pełnoziarnistą i drożdże (nawet kilka kostek, w różnym czasie, bo zanim się zabrałam do chleba, upiekłam kilka ciast). No ale i na chleb przyszła pora. Póki co zrobiłam zaczyn z 300 g mąki, 300 ml wody i 1,5 g drożdży. Miałam go zrobić wieczorem, a kontynuować wyrabianie ciasta rano, ale ponieważ rano nigdy nie ma na tyle czasu, więc zaczyn zrobiłam przed śniadaniem, a wieczorem będę kontynuować i piec.

Napiszę później co z tego wyszło.

Czas na rower

Od dwóch miesięcy jeżdżę ambitnie na rowerze. Nic szczególnie wyczynowego, 15-20 km po płaskim terenie, ale zawsze to coś. Mój kręgosłup najwyraźniej to polubił, bo od dłuższego czasu daje mi spokój i nie mam problemów z wyprostowaniem się czy zgięciem. Najwyraźniej wcześniej zbyt się zasiedziałam. Poza tym miło tak pojeździć sobie, w dużej części między polami. Czuje się człowiek bardziej dotleniony i dumny, że coś robi. Czekam teraz tylko na ładną pogodę, która osuszy drogę, bo ostatnimi czasy jazda w wielu miejscach to slalom między ślimakami. I niestety większość to te ohydne mięczaki bez skorupek. Winniczków też jest trochę, ale na nie szczególnie uważam, bo to śliczne rybki. Czasem je przenoszę w bezpieczniejsze miejsce, ale nie wiem czy nie łamię tym jakichś przepisów, bo karty wędkarskiej nie mam 😉

Tak czy inaczej droga jest fajna – w 80% to ścieżka rowerowa, więc nie trzeba się martwić o kolizje z samochodami, tylko w części prowadzi między budynkami, a później mijam salon sukien ślubnych (zresztą bardzo pięknych) i już jestem na otwartej przestrzeni. Aż trudno uwierzyć, że dotychczas, kiedy miałam ochotę pojeździć na rowerze, jechałam w przeciwną stronę, bo wydawała mi się spokojniejsza – ciche uliczki na osiedlu domków jednorodzinnych, ale jednak tam trzeba uważać, nie można się rozpędzić, bo zawsze może z którejś uliczki czy bramy wyjechać jakieś auto albo ktoś na rowerze.