Zima
Po raz kolejny coś się w przyrodzie pokręciło. Oby nie na długo, bo już zdążyłam nastawić się na wiosnę 🙂 A dziś rano za oknem było tak: Śnieg na szczęście mokry, więc powinien szybko spłynąć… Miłego dnia 🙂
…nie, nie lata. Miały być pomysły, żeby nie było oklepanej setki lub tysiąca. A wyszło to co poniżej :)
Po raz kolejny coś się w przyrodzie pokręciło. Oby nie na długo, bo już zdążyłam nastawić się na wiosnę 🙂 A dziś rano za oknem było tak: Śnieg na szczęście mokry, więc powinien szybko spłynąć… Miłego dnia 🙂
Właśnie przeczytałam, że jakieś tam badania pokazały, że Polacy strasznie się op…. znaczy marnują czas w pracy. Żeby nie było, nie jestem teraz w pracy 🙂 Tylko na L4, bo mi się dziecko rozchorowało 🙁 Moim zdaniem wszystko zależy od specyfiki pracy. Czasem ma się takie zajęcie, że nie ma czasu na nic dodatkowego. Czasem czeka się (np w sklepie) na klientów, więc też trudno byłoby sprzedawczyni zarzucać nicnierobienie, bo przecież nie wyjdzie na zewnątrz i nie będzie ludzi zapraszać. A czasem się po prostu człowiek dekoncentruje, wypala i najzwyczajniej potrzebuje po większym wysiłku chwili na odsapnięcie, żeby się zabrać za następne rzeczy. Ostatecznie 8 godzin pracy to dużo. Przypuszczam, że gdybyśmy pracowali po 7 godzin, byłoby to bardziej wydajne. Choć nie ukrywam, że zdarzyło mi się pracować w rozgadanym zespole, który miał zwyczaj siedzieć po 2-3 godziny dłużej (i narzekać na nadgodziny), a później jeszcze nierzadko zabierać pracę do domu, za to w godzinach pracy musiałam sobie uszy zatykać, żeby popracować, bo tak nawijali. Zdarzały się też przypadki wychodzenia na godzinny obiad albo na zakupy do galerii. Ba, w innej pracy zdarzało się nawet robić imprezki. Więc jeśli chodzi o marnowanie czasu w ścisłym tego słowa znaczeniu, to i owszem, uważam, że Polacy często marnują czas w pracy. Gorzej jest jednak z tym wycenianiem strat. Bo u nas strat nie było – za nadgodziny jakoś nikt nam nigdy nie płacił, a co miało zostać zrobione to było. Ba, myślę, nawet że pracodawca wychodził na tym na plus, bo pracując rzetelnie przez 8 godzin nie udałoby nam się tyle zrobić. Ale to jak widać też zależy i od pracowników i od pracodawcy. Zawsze pracowałam w młodych, ambitnych zespołach, więc praca na czas była zrobiona. Być może inaczej jest w zakładach, w których pracują osoby za mniejsze pieniądze, bez szans na awans i ich podniesienie. Gdybyśmy nie mieli motywacji, kto wie czy wyszłoby rzeczywiście na plus. No i zawsze był ponadto dobry system zarządzania nie pozwalający na przychodzenie do pracy po to, żeby odpocząć. No i tyle w temacie. A dziś jeszcze muszę podjechać do apteki, po kolejne lekarstwa (!) Słowo daję, szybko i łatwo można zbankrutować na chorobie, a apteki potrafią człowieka finansowo bardziej wykończyć niż banki. Muszę też podjechać do pracy bo czeka już na mnie pit przygotowany przez nasze biuro rachunkowe. Wrocław pewnie później tradycyjnie będzie zakorkowany i znów stracę sporo czasu, ale do 15stej nie mam z kim dziecka zostawić, więc dłuższa przeprawa mnie nie ominie 🙁 Całe szczęście, że mam wyrozumiałego szefa (niestety przez to, że jego dzieciaki też często chorują) i nie muszę wpadać w nerwicę biorąc zwolnienie.
Właśnie dotarło do mnie, że za 4 dni będzie już marzec, a za miesiąc Święta Wielkanocne… Znowu czas mi przyspieszył. No może z wyjątkiem tych pięciu minut, kiedy się mierzy gorączkę. Wtedy ciągnie się niemiłosiernie.
No i zima znów zaskoczyła drogowców. Śniegiem posypało co prawda niewiele, ale na bieżąco odśnieżane były tylko główne drogi, na bocznych śnieg ubiły samochody, a późniejsze posypywanie solą nic nie dało, bo było za zimno na rozpuszczenie, no a ubitej zmarzliny nie dało się usunąć łychą pługu. Swoją drogą zastanawiam się kto wymyślił to posypywanie solą. I buty to niszczy i samochody i odgarniają toto później na pobocza, które w wielu miejscach są już ogródkami (gdzie rosną np tuje) i szkodzą roślinom i płotom. Kiedyś sypali po prostu piaskiem albo jakimś szutrem. A teraz sól… Przez to ochłodzenie samochody utknęły w korkach, mimo że warunki pozwalały na jazdę z normalną prędkością dopuszczalną na mieście. Przy okazji do pracy zabrali się drogowcy, na jednej z dróg, którą dojeżdżam. Doprawdy nie wiem co można robić w taką pogodę. Robili coś tam w październiku i listopadzie, porzucili wszystko na końcówkę listopada i cały ciepły grudzień, a teraz powrócili. Mam tylko nadzieję, że nie popsuły się wagi samochodowe, bo znowu zamkną cały pas, albo i oba. No nic, ponarzekałam, że trzeba odstać swoje w korkach. Na szczęście w nowej pracy wszystko w jak najlepszym porządku. Przed świętami dostałam zaliczkę na poczet przyszłej pensji, więc w styczniu dużo tego nie będzie, ale jakoś da się przeżyć. Dobrze, że wszystko się ładnie układa; a od lutego już będzie zupełnie normalnie. Zgodnie z przewidywaniami obiady gotuję wieczorem na następny dzień, więc jemy o normalnych porach. Rodzinkę trochę boli to, że znowu muszą się wdrożyć w podział obowiązków, które brałam na siebie, kiedy nie pracowałam, ale na dobre im to wyjdzie.
A niedługo kolejne wolne – ferie. Szkoda, że nie dla mnie ;( Jednak czasy szkolne nie były takie złe, jak się wtedy myślało…
W końcu, jutro zaczynam pracę. Wszystko się przesunęło niemiłosiernie. Pocieszające jest jedynie to, że będzie wypłata przed świętami, chociaż sądziłam, że przepracuję przed nimi długo ponad miesiąc. Za to posprzątałam na błysk wszystko, co sprzątam od czasu do czasu. Co tam, że do świąt daleko. Powywalałam wszystko z szaf i szafek i pomyłam dokładnie w środku. Przy okazji powyrzucałam zbędne szpargały, których się znowu nazbierało. W ten sposób odciążyłam wiele półek i szuflad. Zasiliłam też punkt Czerwonego Krzyża pokaźnym workiem z ciuchami, które już na nas nie pasują. Umyłam kafle w łazience i okna, pozmieniałam i poprałam firany i zasłony. Podłogi w całym domu potraktowałam środkiem do regeneracji, przez co błyszczą się jak… hełm Dartha Vadera 😉 opłaciwszy jednak pracę wielkimi siniakami na kolanach, bo jechałam całość na klęczkach, żeby było idealnie. Na „tuż przed świętami” zostało więc tylko tradycyjne sprzątanie, z którym rodzina powinna sobie poradzić, a ja w tym czasie zajmę się gotowaniem i pieczeniem. A tymczasem gotuję ostatni w roboczym tygodniu obiad „na spokojnie”. Od jutra będzie trzeba wrócić do gotowania wieczorem, żeby było na drugi dzień do odgrzania. Za to będzie więcej kasy w domu, więc i większy spokój, bo mało jest rzeczy tak frustrujących jak pustka w portfelu po opłaceniu rachunków. A jak ktoś twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają, to ja chętnie przyjmę darowiznę od niego 🙂
Przysłowie mówi, że gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by usiadł. Gdybym ja wiedziała co się wydarzy w piątek, to też bym poprzedniego wpisu nie zamieszczała. Co prawda dla nas osobiście nie był to pechowy dzień, nie zmieniło się też moje podejście do zabobonów, ale jakoś tak chodzi mi po głowie wciąż powiedzenie: nie chwalcie dnia przed zachodem słońca. Bo summa summarum ten piątek 13. był jednak tym razem pechowy.
A co poza tym? Zmieniłam pracę. Dziś miałam zacząć nową, podpisać umowę i lipa. Na szczęście nie taka totalna, bo tylko się przesunie o tydzień czy dwa, ale właśnie teraz przestoje, tym bardziej finansowe, nie są mi na rękę. Ale cóż zrobić.
Pracodawca kupił lokal, którego przekazanie się przeciągnęło do wczoraj (o ponad miesiąc!). Lokal miał być w idealnym stanie, ale gdy dziś rano przybyłam na miejsce zastałam przyszłego pracodawcę i pracowników wkurzonych. Mieliśmy dziś wnosić zamówione meble i sprzęt biurowy i je ustawiać. A tu ściany brudne, obstukane, kuchnia pozostawiające wiele do życzenia i przedpotopowe toalety. No, może nie przedpotopowe, ale PRL to one dobrze pamiętają.
Szef wkurzony na szybko załatwił ekipę remontową, żeby doprowadzić lokal do porządku, bo w takim brudzie źle się pracuje, a co dopiero klientów przyjmować. Kazał też wywalić całą kuchnię, bo mu się nie spodobała, odmalować i wstawić nowe szafki, stół, krzesła, lodówkę, zmywarkę i mikrofalę. A jak wychodziłam, to naradzał się jak najszybciej zrobić łazienkę, bo odmalować pomieszczenia można w dwa dni, ale co innego zbić kafle, położyć nowe, wstawić kabiny, zamontować nowe umywalki, itd. Takie prace niestety wymagają czasu.
Więc szef wkurzony, bo nieprzewidziane wydatki, a poza tym miał nadzieję, rozkręcić wszystko przed świętami, żeby trochę się odkuć (ostatecznie wtedy są największe obroty), a my też, bo większość osób wypowiedziała umowy o pracę, żeby tam się zatrudnić, wszyscy mieliśmy dziś, czyli pierwszego dnia podpisać umowy, a tu takie wałki. Mam nadzieję, że załatwi sprawną ekipę, która posiedzi przez ten tydzień i przez weekend i od poniedziałku zaczniemy pracę. Na szczęście w tym wypadku nasze cele i szefa są zgodne, więc jest szansa.
A pozostały czas (do rozpoczęcia pracy) tak sobie myślę, że wykorzystam na wcześniejsze sprzątanie przed świętami. Wiem, że to jeszcze ponad miesiąc i w ogóle lubię wszystko robić na ostatnią chwilę, żeby w domu pachniało świeżością, ale kto wie jaka wtedy będzie pogoda i czy nie będzie jakichś nadgodzin… Więc może chociaż skoro już mam wolne, pomyję sobie okna, zmienię już firany i zasłony (ostatecznie przez miesiąc się tak bardzo nie wybrudzą, a jeśli nawet zachlapie je deszcz, to łatwiej później przetrzeć szyby na zewnątrz niż w całości pucować). Mogłabym też umyć kafle w łazience, pomyć szafki w środku i odświeżyć rzadko używane szkło i porcelanę, co zwykle robię dwa razy do roku, zamiast zostawiać wszystko na drugą połowę grudnia…
Gdyby nie zastój finansowy, mogłabym też znaleźć jakieś fajne miejsce na Sylwestra i zaklepać, ale coś czuję, że tym razem spędzimy go w domu, ewentualnie u jakichś znajomych…
No to do pracy, bo coś dużo tego „mogłabym” się uzbierało i za chwilę trzeba będzie dopisać „wszystko mogłabym, gdyby tylko mi się chciało” 😉
Mam w rodzinie osoby strasznie przesądne, które komplikują sobie życie wierząc w jakieś tam zabobony i uważając, że nie można się śmiać z tego w co kto wierzy. Zasadniczo, ja się nie śmieję, ale żal mi ich, że tak utrudniają sobie życie. Przykład: czarny kot przebiega sobie spokojnie przez drogę, a taka osoba zawraca samochód albo wraca się i kluczy po bocznych uliczkach (w zależności od tego czym się akurat porusza). Pewnie gdybym sobie takiego kotka sprawiła do domu, tych członków rodziny u siebie w odwiedzinach bym nie zobaczyła, bo istniałoby zbyt duże ryzyko przecięcia drogi kotu. A co ten biedny zwierzak zawinił? Stłuczenie lustra dla nich to w ogóle jakaś masakra i tragedia życiowa. Te osoby, które uważają się de facto za bardzo religijne (i nieważne, że religia zabrania wiary w zabobony), bardzo uważają też na to co robią w 13 dni miesiąca – żeby się nie narażać, a zwłaszcza gdy 13 przypada w piątek. Pamiętam, gdy umówiłam się na pierwszą randkę na 13 w piątek (zresztą umawiając się nie skojarzyłam jaki to dzień, nie żebym była przekorna, ale było mi to obojętne), nikt nie wróżył nam długiego związku, raczej krótki i nieszczęśliwy. Tymczasem stało się zgoła inaczej 🙂 Ale co z tego, do dziś nie dociera do nich informacja, że nie dzień czy liczby się liczą, tylko osoby i intencje. Dla nich wyjaśnieniem jest tylko to, że mieliśmy akurat szczęście. Dziś nasza kolejna rocznica pierwszej randki 🙂 Kolejny piękny dzień.
Co prawda wrzesień rozpoczął się rekordowymi jak na ten miesiąc upałami, ale później przyszła zmiana i dziś rano byłam zmuszona zrobić coś czego nie robiłam od kilku miesięcy… czyli ubrać kapcie 🙂 Nadal śpię przy otwartym oknie, ale podłoga była tak zimna, że nie dało się inaczej chodzić. Wiadomo, zimne powietrze ciągnie do dołu, a że na termometrze wczoraj i dziś rano było zaledwie 13C (po 38C sprzed niecałego tygodnia, to pogodowa przepaść), więc powiało niemal arktycznym chłodem.
Młody wrócił do szkoły, z wielkim bólem serca i niechęcią, choć ja osobiście się cieszę. Wolę kiedy ma ustabilizowany i poukładany tydzień; przynajmniej nie muszę tracić mnóstwa czasu i energii na odpędzanie go od komputera. Ostatnio zauważyłam, że zmienia mu się tendencja. Kiedyś rzadko chodził „po prośbie” do swojego taty i w ogóle miał z nim słaby kontakt. Sam o sobie mówił, że jest „synkiem mamusi”. Ostatnio panowie znaleźli wspólny komputerowy temat i wczoraj usłyszałam, że w jakiejś tam sprawie na pewno zgodzi się z tatą, bo jest „synkiem tatusia”… A to ci odmiana 🙂
Wczoraj była tak okropna pogoda, że aż wybraliśmy się do marketu po brakujące rzeczy szkolne i jesienne ciuchy, choć staramy się zwykle bardziej rodzinnie spędzać niedziele. I powiem szczerze: gdyby lokale wyborcze były w centrach handlowych, frekwencja być może przekroczyłaby 50 procent. Takiego tłumu już dawno nie widziałam. Jak przed świętami. Albo to przez tę pogodę, albo przez powrót dzieci do szkoły, albo i jedno i drugie, ale lud ściągnął gromadnie. Poza standardowymi zakupami kupiłam też kolejne książki z mojej ulubionej serii, a wróciwszy do domu stwierdziłam, że potrzebuję kolejnej półki, bo już mi się sterty wszędzie walają. Ukochany twierdzi, że lepiej byśmy wyszyli, gdybym się zapisała do biblioteki, ale mi się jakoś nie chce tam chodzić, bo mają niezbyt duży wybór książek dla dorosłych; przeważnie królują książeczki dla dzieci i młodzieży ze szczególnym uwzględnieniem lektur szkolnych i tych aktualnych i wcześniejszych (przynajmniej w tej naszej najbliższej bibliotece). No chyba, że coś się zmieniło przez te kilka lat, bo ostatnio byłam tam w czasach jak zmienialiśmy miejsce zamieszkania i pojechaliśmy z Młodym na rekonesans po okolicy. Wtedy możliwości Młodego przerosły drzwi przeciwpożarowe, których nie mógł otworzyć. Dziś bez problemu dałby radę, więc zdaje się, że moje wiadomości są trochę stareńkie…
Pogoda na dworze przejaśnia się. Zza chmur wychodzi słońce. Może jednak poprawi się do najbliższego weekendu, bo chciałabym się wybrać na róże (Młody w zeszłym roku pokochał herbatę z róży, takiej prawdziwej). A poza tym śliwki czekają… Będą knedle, powidła, śliwki w occie i placek drożdżowy ze śliwkami 🙂
Młody po kolonii stracił zapał do wyprowadzania psów sąsiada, więc jak widać testy się jednak przydały 🙂 Na pocieszenie dostanie rybki. Nie wymagają tyle opieki, a zawsze to jakiś zwierz w domu. Może być bojownik, jeśli zwierz ma być obronny 😉 Choć nie wiem czy nie będzie płaczu jak zeżre inne rybki. Bo do Młodego jeszcze nie dociera, że czasem life is brutal…
Ja ze swej strony mam za sobą już robienie dżemów (poza śliwkowymi oczywiście) i ogórków. Na przyszłość zostają jeszcze pomidorki, patisony, dynie i pasty paprykowe – to mój hit z zeszłego roku, doskonały do mięs i na kanapki.
Skończyłam już też z lawendą. W tym roku tradycyjnie ususzyłam trochę bukietów i kilka saszetek do szafy. Nie robiłam za to oliwki do kąpieli, bo w zeszłym roku tyle jej narobiłam, że jeszcze została, mimo że dodaję ją dość często do kąpieli i do maseczek do włosów (z olejem kokosowym i cytryną).
Teraz w pracach „przetwórczych” mam okienko, więc wykorzystuję je na poleniuchowanie z książką na świeżym powietrzu.
A Młody ma skwaszoną minę, że już połowa wakacji minęła. Pocieszam go, że zostało jeszcze dwa razy więcej wolnego niż w czasie ferii zimowych, więc jest się z czego cieszyć 🙂
Milusiński chce mieć psa. Deklaruje, że będzie się nim zajmował: karmił, poił, czesał, tresował, chodził na spacery i sprzątał. Wredna matka nie uwierzyła. Spotkawszy na spacerze starszego pana, niemal sąsiada, wyprowadzającego nie bez trudu trzy pieski, zadeklarowała pomoc Milusińskiego w codziennych spacerkach. Zobaczymy jak długo Milusiński będzie konsekwentny w swoim postanowieniu 🙂 Milusiński skwitował: „testy w szkole, testy w domu; co za czasy, nikt nie chce wierzyć na słowo” 🙂
Kiedyś, jeszcze w podstawówce i liceum wisiała u mnie na ścianie mapa, na której miałam zaznaczone wszystkie miejsca, w których byłam, no i oczywiście przy okazji wyjazdów czy wycieczek zaznaczałam następne. Miałam ambicje zaznaczyć wszystkie miejscowości w Polsce, no może prawie wszystkie, bo bez sensu byłoby jeździć po miejscowościach, o których nic nie wiem, tylko po to, żeby tam być; ale powiedzmy wszystkie interesujące historycznie (to mój konik) lub turystycznie, przyrodniczo. No i oczywiście bezwzględnie wszystkie Parki Narodowe. Nie zaznaczałam oczywiście miejscowości, w których zatrzymywaliśmy się np tylko po to, żeby kupić pieczywo albo obiadek. Później mapa została zwinięta i schowana, i właśnie ostatnio ją znalazłam. Nie mogłam powstrzymać się przed naniesieniem na niej aktualności. Wyszła z tego naprawdę imponująca sieć, aż trudno mi było uwierzyć, że w tylu miejscach byłam. Na co dzień jakoś się tego nie pamięta i o tym nie myśli. Ale niestety z Polski zrobił mi się trochę rogalik, bo okazało się, że południowo-wschodnia Polska to dla mnie teren dziewiczy. Na południowy – wschód najdalej byłam w Wieliczce, pominęłam linię Kielce – Łódź, byłam w stolicy, odwiedziłam Mazury, ale teren poniżej Białegostoku już nie. A pięknych miast tam przecież mnóstwo. Ponieważ ze mnie wakacyjnie – wodne zwierzę, więc część urlopu muszę spędzić nad wodą. Ale pozostałą część zamierzam wykorzystać na zwiedzenie nieznanego. Aktualnie wertuję internet w poszukiwaniu ciekawych miejsc, nanoszę je na mapę i tworzę optymalną trasę. Oczywiście nawet się nie łudzę, że jednorazowo nadrobię zaległości, ale chcę zrobić jakiś spory krok w przód. Bo tak sobie myślę, że to wstyd zwiedzić Europę, a nawet trochę dalsze regiony, a nie poznać własnego kraju… O ile mnie tu nie podtopi, bo leje niemiłosiernie…
A na koniec trochę humoru. Była u mnie wczoraj Siostra ze swoją Małą. Przymierzałyśmy kiecki, których nie noszę i które chciałam oddać na Czerwony Krzyż. W pewnym momencie Mała mówi do mnie: przydałaby ci się kopertownica. Na początku nie bardzo wiedziałyśmy o co jej chodzi. A chodziło o kopertówkę 🙂 Mała modnisia.
PS. Póki co mam na trasie Nowy Sącz, Krosno, Sanok, Solinę, Ustrzyki, Rzeszów, Łańcut i Zamość, choć przypuszczam, że będę musiała robić cięcia, bo nie dam rady tyle objechać w tempie, które pozwoliłoby mi na rozejrzenie się i podziwianie.